Czas się przyznać. Niestety - nie lubię ludzi, męczą mnie ich kształty, zwyczaje, charaktery. Męczy mnie nawet Cioran, nawet Bukowski. Nie same jednostki jednak najbardziej męczą. To są tylko bulwy, ukwiały, wykwity. Męczy mnie ludzka grzybnia, matrix. Pattern, siateczka tych durnych założeń, ta tępa nadbudowa. Wesołe zasady podziału, logika przewidywalności zgodnie z którą ktoś kto ma władzę będzie miał więcej władzy i... wszystkiego. Ktoś kto posiadł coś będzie miał więcej tego i... tamtego. Ktoś komu dano będzie brał. Kiedy bóg stwarzał świat to się pewnie o mało nie zesrał, żeby coś naskrobać czego jeszcze sam nie znał i takie jest z grubsza założenie ewolucji - zmiana, z takim jakby podtekstem niepewności - zmieniam, bo nie wiadomo co będzie. A człowiek - człowiek nie, człowiek to "wystawiłem sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu". A zasada mordu? Bataille, chyba jedyny myśliciel godny szacunku w przypływie gniewu i rozpaczy. On tego chyba dotknął - ja sam nieustannie morduję swoje osobowości-maski, codziennie wykwitają nowe. Czyli zasada mordu - po pierwsze zabijaj!
Zabijaj swoje maski, swoje wygody, jedyne do czego jesteś stworzony przez boga, który jeśli był doskonały to nie mógł stworzyć durnej określoności. Więc jedyne co masz robić to zabijać siebie w sobie i wtedy jesteś jak bóg, możesz tworzyć, dopiero wtedy możesz myśleć o układaniu świata. Ale człowiek tak nie robi, woli pomniki, tylko że o pomniki zawsze ktoś się później potyka, pomniki skandalizują, są głupie bo nie dość, że zakłamane wyolbrzymieniem to marnują, wręcz pożerając przestrzeń i czas, ducha i materię. Pomnikami są niestety wszystkie nieuchwytne założenia, czyli nie te przeciw którym się buntujesz ale te, które prowadzą twoje ręce, twój język, twoją mimikę, twoją wygodną dupę i inne części ciała i społeczeństwa, a później przechodzą w ludzką grzybnię, która rozrasta się i wrasta w mózgi jeszcze nienarodzonych. Oni będą musieli z nią walczyć bo w końcu zacznie być toksyczna nie do wytrzymania. Będą wybuchały bezsensowne rewolucje bo twoja dupa była za ciężka, twój łeb zbyt zgrabnie zszyty z wycinanek z telewizorów internetu, twoje ręce zbyt szybko sięgały po bezsensowne przyjemności. Miałeś gówno w głowie i mnożyłeś gówna na świecie z jednego durnego powodu, bo uważałeś, że twoja maska jest tego warta.
uszusz czyli proste nawiązania umysłowe
psychospołeczne problemy dylematy prywatne lematy niepoprawne smutne wnioski oczywistości niepopularne niegłębokie pretensjonalne wezwania do myślenia zamiast działania przeciw zbrutalizowaniu relacji społecznych antyproduktywność rozluźniająca
poniedziałek, 12 października 2015
niedziela, 24 sierpnia 2014
Prawdziwa wojna

Tak jak oni, żołnierze idący po pewną porażkę i wychodzący z porażek - podróżują przez pustkę, choć wydaje im się, że za każdym zakrętem jest ten sam nieprzerwany czas życia podtrzymywany przez wojowniczość tego, w co chcą wierzyć, w co wierzyć ich nauczono. Gdyby jednak zauważyli jaka naprawdę toczy się w każdej chwili wojna nigdy nie poszliby na kompromis wojny między ludźmi, która zawsze jest toczona aby podtrzymać złudzenie nieistnienia prawdziwej wojny. Tymczasem tylko ta prawdziwa ma sens. Z kolei wojna między ludźmi jest kamuflarzem podtrzymującym złudzenie, że na bazie zwierzęcej agresji można cokolwiek zmienić. Niestety nie można. Wręcz przeciwnie jest to powtórzenie i zaprzeczenie, odwrócenie się od prawdziwej pustki, w której nie możemy sobie pomóc ani zaszkodzić, w której przerażająco beznadziejnie na codzień poruszamy się samotnie doznając ciągłych nieuzasadnionych przez żadną realną możliwość złudnych nadziei. Doznając też ciągłych cierpień, w które nie chcemy uwierzyć a które przecież wyraźnie nam mówią, że nie będzie żadnej nagrody za wiarę w złudzenia.
Większość z nas jest jednak agresywna, wrogo nastawiona do każdej prawdy czyli każdego małego niepowodzenia - ta agresja czyni nas dla siebie obcymi, jest ona obecna jak powietrze miedzy ludźmi i stanowi właśnie tą podstawową zasłonę dymną dla prawdziwej wojny, nieustannej i będącej jedyną ciągłością zdarzeń. Jesteśmy agresywni bo nie chcemy zrezygnować z nieuprawnionych nadziei bycia tymi jedynymi, którym należy się jakaś wieczność w postaci ciągłości naszych osiągnięć, przyjemności, spraw - albo po prostu ciągłości nas jako podmiotów pełnych, dokonanych, zamkniętych w formie dumnej doskonałości - jakby udawanej przed wyobrażonym bóstwem - "to ja, popatrz boże, lepszy od najlepszych". Tymczasem nic nie zawdzięczamy samym sobie co by uprawniało nas do agresji i pychy, nawet tej najmniejszej, która się pojawia niezależnie od tego jak pokorni jesteśmy - a którą jeśli uczciwie potraktować - należy kontemplować z gestem sprzeciwu a nie afirmować w produkty dumy osobniczej jako "osobowość na sprzedaż".
Jesteśmy pasożytami - bo żywimy się tym co łączy - jednak wierzymy, że nam się należy coś więcej, że jesteśmy wyjątkiem wybranym przez ból. Nie zauważamy, że ból istnieje niezależnie od nas i kieruje się jedynie przeciwko naszym złudzeniom - będziemy powielać ten ból jak echo do póki nie zrezygnujemy z prób kontroli nad wiedzą jaka do nas próbuje dotrzeć poprzez ból - jest to wiedza o niesprawiedliwości i wojnie, która się toczy we wszystkim.
Wolność przyjdzie jedynie dzięki pozbywaniu się ciągłego zaprzeczania nieustającej wojny, w której przegrywamy do póki chcemy ograć wszystko dookoła. Do póki chcemy siebie zachować do póty będziemy cierpieć, że siebie tracimy, do póki będziemy chcieli siebie wywyższać będziemy cierpieć że wszystko nas poniża itd. Powielanie w zniekształconych zwierciadłach bólu prawdziwej wojny tworzy całe światy naszych kolejnych złudzień gdzie zagubieni tracimy całe życia na tęsknocie za niczym, bo nie istnieje to co widzimy w tych lustrach. Mamroczemy coś do innych powielając obcość, nienawidzimy samych siebie tworząc swoje karykatury, powielamy systemy zła wierząc, że jednak akurat nam to się opłaci, tworzymy nawet te sztuczne wojny - bo już nie możemy wytrzymać w zmultiplikowanej setkami nieudanych powieleń klatce. Ta klatka dusi dzisiaj coraz bardziej, tak, że jak nie raz w historii coraz więcej ludzi pragnie tylko niszczenia nienawidząc świata i nie mogąc wyrazić czego tak naprawdę nienawidzą. Niszczenie to zadawanie ran na oślep, małych ran sobie w zaprzeczeniach i nieautentyczności i ran dookoła siebie... Nawet nie wiemy co jest prawdziwe więc nie mam poczucia, że ranimy ani, że zraniono nas. Lub, że uczestniczymy w podobnym procederze ale na skalę masową. Prawda dla człowieka jednak zawsze jest jedna, że lepiej być otwartą (na każdą małą chwilę) raną niż rany zadawać (nawet w imię wieczności).
środa, 26 marca 2014
Ukraina, czyli rozpad
Jedni żrą inni giną. Cokolwiek powiedzą piewcy kreatywności i wzrostów - wzwodów PKB weszliśmy w fazę pożerania. Pożerania tego, co się rozpada, a rozpada się wiele, bardzo wiele...
Mówią, że to koniec polityki bez stosowania siły ale nie mówią, że już dawno skończyły się społeczeństwa gdzie słabi mieliby coś do powiedzenia. Klakierzy putinów to my wszyscy, widzę w twarzach bijących mu brawo w TV ludzi z ulicy mojego miasta. "Doszli do tego, co maja ciężką pracą", cóż więcej od nich chcieć, co się dziwić, że teraz chcą potwierdzenia, że ich praca to sam czysty sens - sens życia - żreć szybciej i więcej, gromadzić i obrastać... ku czci siły. "Nazywasz go bandytą a on tylko realizuje swoje marzenia" - taki tekst ostatnio widziałem przy twarzy Putina.
Putiny i ich klakierzy mają dziwne twarze, lifting rozpuszczony w nienawiści i absurdzie zadowolenia z odczuwania nienawiści. Wstrzykują im botoks, i tyle ich różni od bezdomnych. Bezdomny botoks żre i łyka pod wszelakiej goryczy postacią a kreatura u władzy botoks sobie wstrzykuje w twarz - bo to właśnie ona, owa twarz jest twarzą, gorzką twarzą naszego świata, więc musi goryczą podtrzymywać swoją witalność.
Putiny małe i duże rządzą swoimi świadomymi lub nie klakierami, świat się kręci, celebryci tańczą, macherzy robią interesy, rosną centra handlowe, ale coś się rozpada, wiele się rozpada a na rozpady coraz więcej ślini sie putinów. Będą walczyć między sobą, żreć szybko i bezmyślnie, puchnąć i pękać z przeżarcia. Lifting i marketing - nowe nurty w sztuce - tuszować będą potworniaka rozpadu. Tymczasem w jakimś pół-śnie jak maszyny do powielania estetyki instagrama ciążymy w kierunku paszczy bezsensu. Uwiądu, rozpadu, za którym nie stoi nawet żadne brutalne hasło.
Co rano koło piątej przed wschodami słońc ruszają, żeby żreć masy ludzkie, szum za oknem nasila się stopniowo ale zdecydowanie. Każdy żeruje swoją pracą wytwarzając bezsens sprzedaży, bezsens obsługi klienta, bezsens administracji, bezsens marketingu, bezsensu mały bezsens - w służbie braku sensu sprawia, że tylko czysta, brutalna siła może jeszcze, choć na chwilę przed rozpadem nas połączyć... połączyć w maszynę nienawiści.
Mówią, że to koniec polityki bez stosowania siły ale nie mówią, że już dawno skończyły się społeczeństwa gdzie słabi mieliby coś do powiedzenia. Klakierzy putinów to my wszyscy, widzę w twarzach bijących mu brawo w TV ludzi z ulicy mojego miasta. "Doszli do tego, co maja ciężką pracą", cóż więcej od nich chcieć, co się dziwić, że teraz chcą potwierdzenia, że ich praca to sam czysty sens - sens życia - żreć szybciej i więcej, gromadzić i obrastać... ku czci siły. "Nazywasz go bandytą a on tylko realizuje swoje marzenia" - taki tekst ostatnio widziałem przy twarzy Putina.
Putiny i ich klakierzy mają dziwne twarze, lifting rozpuszczony w nienawiści i absurdzie zadowolenia z odczuwania nienawiści. Wstrzykują im botoks, i tyle ich różni od bezdomnych. Bezdomny botoks żre i łyka pod wszelakiej goryczy postacią a kreatura u władzy botoks sobie wstrzykuje w twarz - bo to właśnie ona, owa twarz jest twarzą, gorzką twarzą naszego świata, więc musi goryczą podtrzymywać swoją witalność.
Putiny małe i duże rządzą swoimi świadomymi lub nie klakierami, świat się kręci, celebryci tańczą, macherzy robią interesy, rosną centra handlowe, ale coś się rozpada, wiele się rozpada a na rozpady coraz więcej ślini sie putinów. Będą walczyć między sobą, żreć szybko i bezmyślnie, puchnąć i pękać z przeżarcia. Lifting i marketing - nowe nurty w sztuce - tuszować będą potworniaka rozpadu. Tymczasem w jakimś pół-śnie jak maszyny do powielania estetyki instagrama ciążymy w kierunku paszczy bezsensu. Uwiądu, rozpadu, za którym nie stoi nawet żadne brutalne hasło.
Co rano koło piątej przed wschodami słońc ruszają, żeby żreć masy ludzkie, szum za oknem nasila się stopniowo ale zdecydowanie. Każdy żeruje swoją pracą wytwarzając bezsens sprzedaży, bezsens obsługi klienta, bezsens administracji, bezsens marketingu, bezsensu mały bezsens - w służbie braku sensu sprawia, że tylko czysta, brutalna siła może jeszcze, choć na chwilę przed rozpadem nas połączyć... połączyć w maszynę nienawiści.
środa, 18 grudnia 2013
Papież i bezdomni
Do Papieża przyszli trzej bezdomni na urodziny, a może trzej papieże przyszli do bezdomnego, nie pamiętam co te media plotły... Bowiem w tym samym drugie ucho nasłuchiwało jak jakiś prezydent szafuje miliardami na budowę tego czy owego w jakimś kraju krasno-dziarskim, a inny buduje tamę na jakimś odległym kontynencie za miliardy. A przy tym wszyscy pytani szepczą, że te przedsięwzięcia to tylko przykrywka do prania i wykręcania pieniędzy. No ale nie ważne, nic co doczesne nie ważne jest dla maluczkich szeptaczy mimo obezwładniającej demokracji...
Do Papieża przyszli, przybieżeli, a mi się przypomniało, że był taki bezdomny do którego sam się pofatygował duch jego czasów, mianowicie w osobie własnej Aleksander Wielki. A bezdomny ten, no cóż - ni stąd ni zowąd się na tegoż ducha czasów wypiął. Dając tym samym do zrozumienia, że bezdomność to nie jedynie nieporadność, brak pracy, niezdolność do niej. A być może sam rdzeń ciemnej strony cywilizacji. Tworzy ona normy samozadowolenia i standardy punktowe, które wykluczają jednych a nagradzają innych. Matury, tresury, umowy i zapomogi, granty i fanty. Jedni z upodobaniem lgną do wszystkiego dzięki plastyczności swoich norm i charakterów a inni zwani dziś mniej przedsiębiorczymi są jakby mniej przylepni. Jedni spadają masłem na dół zawsze, inni na cztery nogi, więc się jedni odkleić już od dna nie mogą gdy tymczasem koledzy podskakują niczym rącze sarny i daniele swoje masło eksponując na twarzy(?).
Diogenes nie widział we współczesnych mu Ateńczykach ludzi choć sam siebie nazywał psem, nie widział w ich napuszonym konsumpcyjnym życiu, w którym dzielą między siebie zaszczytne i mniej zaszczytne miejsca i przywileje - nie widział tam tego, co w człowieku sensowne. Może miał depresję, może miał rację. Może to zresztą dobra bajka jak wszystko, a wierzyć jedynie należy jaśnieoświeconym menedżerom wyższego stopnia w nowe standardy pracy... Działo się to przecież parę tysięcy lat temu. Niemniej z przekazów wiadomo, że jego rozumienie tego, co dobre nie pozwalało mu pogodzić się z tym, co dla wielu było zwyczajnym życiem - z całym tym tańcem ludzkim podczas którego wbrew pieśniom o demokracji ludzie najczęściej bez pamięci o standardach rozszarpują sobie wspólny torcik a w sercach im gra - kto silniejszy! A potem każdy spokojnie idzie pełnić w społeczeństwie swoją rolę, rolę dumnego prokuratora swoich spraw.
Do Papieża przyszli, przybieżeli, a mi się przypomniało, że był taki bezdomny do którego sam się pofatygował duch jego czasów, mianowicie w osobie własnej Aleksander Wielki. A bezdomny ten, no cóż - ni stąd ni zowąd się na tegoż ducha czasów wypiął. Dając tym samym do zrozumienia, że bezdomność to nie jedynie nieporadność, brak pracy, niezdolność do niej. A być może sam rdzeń ciemnej strony cywilizacji. Tworzy ona normy samozadowolenia i standardy punktowe, które wykluczają jednych a nagradzają innych. Matury, tresury, umowy i zapomogi, granty i fanty. Jedni z upodobaniem lgną do wszystkiego dzięki plastyczności swoich norm i charakterów a inni zwani dziś mniej przedsiębiorczymi są jakby mniej przylepni. Jedni spadają masłem na dół zawsze, inni na cztery nogi, więc się jedni odkleić już od dna nie mogą gdy tymczasem koledzy podskakują niczym rącze sarny i daniele swoje masło eksponując na twarzy(?).
Diogenes nie widział we współczesnych mu Ateńczykach ludzi choć sam siebie nazywał psem, nie widział w ich napuszonym konsumpcyjnym życiu, w którym dzielą między siebie zaszczytne i mniej zaszczytne miejsca i przywileje - nie widział tam tego, co w człowieku sensowne. Może miał depresję, może miał rację. Może to zresztą dobra bajka jak wszystko, a wierzyć jedynie należy jaśnieoświeconym menedżerom wyższego stopnia w nowe standardy pracy... Działo się to przecież parę tysięcy lat temu. Niemniej z przekazów wiadomo, że jego rozumienie tego, co dobre nie pozwalało mu pogodzić się z tym, co dla wielu było zwyczajnym życiem - z całym tym tańcem ludzkim podczas którego wbrew pieśniom o demokracji ludzie najczęściej bez pamięci o standardach rozszarpują sobie wspólny torcik a w sercach im gra - kto silniejszy! A potem każdy spokojnie idzie pełnić w społeczeństwie swoją rolę, rolę dumnego prokuratora swoich spraw.
niedziela, 14 lipca 2013
Swastyka - wciąż aktualny symbol szczęścia
Tak się zastanawiam...
W czym niby ludzkości potrzebne jest, że będę biegał po blokowisku i wciskał ludziom kredyty, goniony prowizją od wcisku?
Musimy to robić, bo marketingowcy zmierzyli, że Firma na tym skorzysta...
Już nie zrozumiemy dlaczego ludzie szli zabijać podludzi, bo sami żyjemy w paranoi, gdzie najważniejsze jest złudzenie zadowolenia, nawet nie samo zadowolenie. Swastyka, pradawny symbol szczęśliwości, zadowolenia bardzo pasuje do obietnic jakie snują macherzy marketingu, psychologowie reklamy i sprzedaży. Symbole ułudy pewnie od zawsze wymierzone były w tych, co nie mogą sami się uszczęśliwić, nie mogą nawet pojąć czym jest szczęście, tym bardziej rozkochują się w prostych złudzeniach tegoż. Złudzenie to narkotyk, część człowieczeństwa jednostki zawsze czuje, że "to nie to", jednak wtedy druga część tym bardziej musi prowadzić zatwardziały bój o złudzenie.
Taki jest mechanizm faszyzmu, kapitalizmu, komunizmu, patriotyzmu... Taki sam jest mechanizm kupowania, objadania się, nadużywania, bycia na pokaz, sprzedawania, marzenia o bogactwie o byciu lepszym, byciu silniejszym, podziwianym, nagradzanym. Przy okazji niszczy się i depcze zdrowe relacje, zdrowe projekty, możliwości i środowisko innych ludzi i bytów. Można to nazwać, jeśli się jeszcze wierzy w jakieś wartości głupotą. Głupota jest przykrością, tworzy jednak swoje symbole, potem zabija. Chęć działania głupich jest tym silniejsza im bardziej niedorzecznego złudzenia zmuszają się bronić. Przymus jest więc dzieckiem pierwotnej głupoty, tam gdzie rządzi przymus wcześniej czy później głupota zaczyna zabijać. Jeśli nie zabija tego, co jest, to na pewno zabija to, co mogłoby być.
Przymus maksymalizacji korzyści i minimalizacji strat jest jakimś fantazmatem totalitaryzmu, nie jest to żadna ekonomia racjonalna bo ani korzyści, ani straty w świecie ludzkim nie są racjonalne, ani tak totalnie projektowalne jak chcą rynki. Tylko moralne czyny: tworzenie dobrych szkół, wyrównywanie szans, niewykluczanie ludzi, których się nie rozumie ale znajdowanie wspólnego języka w celu dzielenia się inspiracjami owocują w ludzkich społecznościach rozwojem. Wcale nie te, które każą zamykać szkoły, wprowadzać bez końca nowe opłaty, wykluczać słabych, żeby silni maksymalizowali zyski.
Ekonomia korzyści kapitałowych bazuje na przestarzałych marzeniach. Przestarzałych złudzeniach, jakie mieli np. hitlerowcy podbijając świat. Ich projekt zakładał wielką Firmę niemiecką dającą obietnice karier, ścieżki rozwoju w zamian za poświęcenie i oddanie swych pracowników. Kult kariery narodowej pod logiem szczęśliwości. Piekna fatamorgana, która wciąż obecnie odbija się rykoszetem od mózgów bezbronnych młodych ludzi pozostających na wykluczonym marginesie (a może już nie tylko), którzy nie zaznali w swoim życiu od swojego bliższego i dalszego otoczenia zbyt wielu moralnych czynów. Projektują więc potrzebę rozwoju w potrzebę siły. Potrzebę siły wyrażają dostępnymi sobie środkami i wzorami.
Faszystami stajemy się wszyscy, bo obiecano nam kwadratowe szczęście swastyki. Żydzi, Ormianie, Romowie, chorzy też wypadli swego czasu poza konkurencję, tak jak dzisiaj bezrobotni bez doświadczenia, bez poczucia własnej wartości, bez biegłej obsługi, komunikatywności, motywacji, gotowości... Gotowość - nowa swastyka. Musisz być gotowy, skończony niczym symbol, obiecywać Firmie same korzyści a rynkom opłacalność. Innym ludziom imponować swoją mocą, a sobie nie sprawiać problemu w pokonywaniu szczebli kariery.
Najgorsze nie jest to, że Amerykanie podsłuchują wszystkich, ale że wciąż wydaje im się to najwyższą koniecznością. Tak samo jak koniecznym wydaje się milionom ludzi oszukiwanie i kłamanie w celu "bycia lepszym" od Innych. Pogoń za byciem lepszym niż to, czego się nie wie, to stanowczy ruch przeciwko wrażliwości i możliwościom twórczym czyli zwykły brutalny faszyzm.
W czym niby ludzkości potrzebne jest, że będę biegał po blokowisku i wciskał ludziom kredyty, goniony prowizją od wcisku?
Musimy to robić, bo marketingowcy zmierzyli, że Firma na tym skorzysta...
Już nie zrozumiemy dlaczego ludzie szli zabijać podludzi, bo sami żyjemy w paranoi, gdzie najważniejsze jest złudzenie zadowolenia, nawet nie samo zadowolenie. Swastyka, pradawny symbol szczęśliwości, zadowolenia bardzo pasuje do obietnic jakie snują macherzy marketingu, psychologowie reklamy i sprzedaży. Symbole ułudy pewnie od zawsze wymierzone były w tych, co nie mogą sami się uszczęśliwić, nie mogą nawet pojąć czym jest szczęście, tym bardziej rozkochują się w prostych złudzeniach tegoż. Złudzenie to narkotyk, część człowieczeństwa jednostki zawsze czuje, że "to nie to", jednak wtedy druga część tym bardziej musi prowadzić zatwardziały bój o złudzenie.
Taki jest mechanizm faszyzmu, kapitalizmu, komunizmu, patriotyzmu... Taki sam jest mechanizm kupowania, objadania się, nadużywania, bycia na pokaz, sprzedawania, marzenia o bogactwie o byciu lepszym, byciu silniejszym, podziwianym, nagradzanym. Przy okazji niszczy się i depcze zdrowe relacje, zdrowe projekty, możliwości i środowisko innych ludzi i bytów. Można to nazwać, jeśli się jeszcze wierzy w jakieś wartości głupotą. Głupota jest przykrością, tworzy jednak swoje symbole, potem zabija. Chęć działania głupich jest tym silniejsza im bardziej niedorzecznego złudzenia zmuszają się bronić. Przymus jest więc dzieckiem pierwotnej głupoty, tam gdzie rządzi przymus wcześniej czy później głupota zaczyna zabijać. Jeśli nie zabija tego, co jest, to na pewno zabija to, co mogłoby być.
Przymus maksymalizacji korzyści i minimalizacji strat jest jakimś fantazmatem totalitaryzmu, nie jest to żadna ekonomia racjonalna bo ani korzyści, ani straty w świecie ludzkim nie są racjonalne, ani tak totalnie projektowalne jak chcą rynki. Tylko moralne czyny: tworzenie dobrych szkół, wyrównywanie szans, niewykluczanie ludzi, których się nie rozumie ale znajdowanie wspólnego języka w celu dzielenia się inspiracjami owocują w ludzkich społecznościach rozwojem. Wcale nie te, które każą zamykać szkoły, wprowadzać bez końca nowe opłaty, wykluczać słabych, żeby silni maksymalizowali zyski.
Ekonomia korzyści kapitałowych bazuje na przestarzałych marzeniach. Przestarzałych złudzeniach, jakie mieli np. hitlerowcy podbijając świat. Ich projekt zakładał wielką Firmę niemiecką dającą obietnice karier, ścieżki rozwoju w zamian za poświęcenie i oddanie swych pracowników. Kult kariery narodowej pod logiem szczęśliwości. Piekna fatamorgana, która wciąż obecnie odbija się rykoszetem od mózgów bezbronnych młodych ludzi pozostających na wykluczonym marginesie (a może już nie tylko), którzy nie zaznali w swoim życiu od swojego bliższego i dalszego otoczenia zbyt wielu moralnych czynów. Projektują więc potrzebę rozwoju w potrzebę siły. Potrzebę siły wyrażają dostępnymi sobie środkami i wzorami.
Faszystami stajemy się wszyscy, bo obiecano nam kwadratowe szczęście swastyki. Żydzi, Ormianie, Romowie, chorzy też wypadli swego czasu poza konkurencję, tak jak dzisiaj bezrobotni bez doświadczenia, bez poczucia własnej wartości, bez biegłej obsługi, komunikatywności, motywacji, gotowości... Gotowość - nowa swastyka. Musisz być gotowy, skończony niczym symbol, obiecywać Firmie same korzyści a rynkom opłacalność. Innym ludziom imponować swoją mocą, a sobie nie sprawiać problemu w pokonywaniu szczebli kariery.
Najgorsze nie jest to, że Amerykanie podsłuchują wszystkich, ale że wciąż wydaje im się to najwyższą koniecznością. Tak samo jak koniecznym wydaje się milionom ludzi oszukiwanie i kłamanie w celu "bycia lepszym" od Innych. Pogoń za byciem lepszym niż to, czego się nie wie, to stanowczy ruch przeciwko wrażliwości i możliwościom twórczym czyli zwykły brutalny faszyzm.
środa, 5 czerwca 2013
Wolny dostęp - argumenty
Głównym problemem dzisiaj jest to, że każdy coś chce robić. Tak. Tak uważam, w przeciwieństwie do garniturowych ekonomów z radia i teleczegotam. Oni uważają, że bezrobocie, że nieróbstwo, że niedorozwój i niewzrost pekabe. A ja uważam inaczej. Taki jestem mądry.
Dlaczego współczesna ekonomia się wali? Bo nie ma wzrostu. Ot tautologia na miarę homo sapię. Potrzebny wzrost. Ale jaki wzrost, czego wzrost? Ponieważ sobie pstrykam namiętnie i wnikam w fotografię to widzę, że każdy teraz robi dobre zdjęcia, każdy robi je jak chce, coraz lepszym sprzętem, z coraz lepszymi pomysłami. W Azji, na Filipinach, Gruzji, Syberii, wszędzie ludzie robią fajne zdjęcia i dzielą się nimi (oczywiście każdy by chciał zarabiać ale nie w takim systemie przecież jak obecnie, ale o tym zaraz).
Nie tylko chodzi o zdjęcia. Zresztą, kiedy widzę zdjęcia, które wygrywają jakieś megakonkursy, a nawet małe konkursy to mam wrażenie, że różnią się od innych syberyjskich i filipińskich, oraz polskowiejskich tylko tym, że eksploatują jakieś telewizyjno-przaśne tematy, niczym innym, a już na pewno nie wartością artystyczną. No ale znowu nie o tym... Bo to samo tyczy się innych dziedzin. Powstaje tak wiele świetnej, inspirującej i ciekawej po prostu muzyki, że gdybym miał kupować płyty od soniego to chyba nie wiem co... Zjełczałyby mi uszy.
To na przykładzie muzyki najlepiej widać, że współczesna ekonomia nie ma sensu. Technologia idzie do przodu w tym sensie, że coraz większej liczbie ludzi umożliwia wyrażanie twórcze. Tymczasem telemolochy sprzedawać chcą tego samego jak najwięcej, dlatego kreują kicz za kiczem i kiczem dopychają jakby my gęsi do tuczenia... A my nie gęsi, swój język mamy, swoją twórczą wyobraźnię. Choć oczywiście każdy by chciał sprzedawać... No ale nie o tym! Zresztą kicz nie jest zły, ale nie samym kiczem na boka człowiek żyje! W czasach biblijnych był chleb, jako wszelkie tło wszelkich wydarzeń, teraz jest kicz jako parafraza chleba. Mówić jednak ciągle o chlebie i ciągle żywić się kiczem to jakby cały czas leżeć i drapać się po dupie. Bez sensu, choć czasem może i fajnie.
Więc konkludując niekonkluzywności wszelakie, aha, jeszcze na przykład śmierć dziennikarstwa - no przecież dzisiaj każdy mógłby być dziennikarzem, każdego stać na refleksję na poziomie pogodynki, prezentera. I zresztą kwitną nam vlogi, blogi, śmogi. I pokochaliśmy je bardziej niż niejednego Durczoka i wielbłąda. To fajne, bo stajemy się trochę bardziej społeczni mimo wszystko dzięki temu, że się dzielimy, że każdego stać na to, żeby zrobić megaprymitywnego vloga o tym jak rozpakowuje kosiarkę, którą zamówił sobie przez internet. Naprawdę, to jest bardziej społeczne niż praca w fabryce konserw i spędzanie wieczorów przed telewizorem. I bardziej optymistyczne na przyszłość.
Dlatego nie jestem zdania, że wszyscy internetowi frustraci, vlogerzy od siedmiu boleści, zakupoholicy internetowi powinni wziąć się do roboty i iść na etat do korporacji, która wydzwania o każdej godzinie dnia i nocy, bo chce wcisnąć abonament, kredyt i "nową wspaniałą ofertę" - i, że tylko to daje wzrost pekabe. Wręcz przeciwnie, to z kreatywności małych ludków tworzą się potęgi, kiedyś pucybut stawał się przemysłowcem, dzisiaj byle vloger staje się celebrytą... No ale też cała masa opajęczona siecią małych twórców tworzy nowy produkt, nową społeczną pracę i sprzedaje ją, niby za darmo, a tak naprawdę za wszystko co bierze, czy jest w stanie wziąć w zamian. Wymiana, wolny dostęp to prawa tego rynku. Nowego rynku, który częściowo przenika się i będzie przenikał oraz przekładał na pekabe i pekaes(?), ale częściowo pewnie zakwitnie czymś nowym.
Dlaczego jednak, skoro każdy chce coś robić, to grzęźniemy w bagnie? O tym jednak już w następnej bajce.
Dlaczego współczesna ekonomia się wali? Bo nie ma wzrostu. Ot tautologia na miarę homo sapię. Potrzebny wzrost. Ale jaki wzrost, czego wzrost? Ponieważ sobie pstrykam namiętnie i wnikam w fotografię to widzę, że każdy teraz robi dobre zdjęcia, każdy robi je jak chce, coraz lepszym sprzętem, z coraz lepszymi pomysłami. W Azji, na Filipinach, Gruzji, Syberii, wszędzie ludzie robią fajne zdjęcia i dzielą się nimi (oczywiście każdy by chciał zarabiać ale nie w takim systemie przecież jak obecnie, ale o tym zaraz).
Nie tylko chodzi o zdjęcia. Zresztą, kiedy widzę zdjęcia, które wygrywają jakieś megakonkursy, a nawet małe konkursy to mam wrażenie, że różnią się od innych syberyjskich i filipińskich, oraz polskowiejskich tylko tym, że eksploatują jakieś telewizyjno-przaśne tematy, niczym innym, a już na pewno nie wartością artystyczną. No ale znowu nie o tym... Bo to samo tyczy się innych dziedzin. Powstaje tak wiele świetnej, inspirującej i ciekawej po prostu muzyki, że gdybym miał kupować płyty od soniego to chyba nie wiem co... Zjełczałyby mi uszy.
To na przykładzie muzyki najlepiej widać, że współczesna ekonomia nie ma sensu. Technologia idzie do przodu w tym sensie, że coraz większej liczbie ludzi umożliwia wyrażanie twórcze. Tymczasem telemolochy sprzedawać chcą tego samego jak najwięcej, dlatego kreują kicz za kiczem i kiczem dopychają jakby my gęsi do tuczenia... A my nie gęsi, swój język mamy, swoją twórczą wyobraźnię. Choć oczywiście każdy by chciał sprzedawać... No ale nie o tym! Zresztą kicz nie jest zły, ale nie samym kiczem na boka człowiek żyje! W czasach biblijnych był chleb, jako wszelkie tło wszelkich wydarzeń, teraz jest kicz jako parafraza chleba. Mówić jednak ciągle o chlebie i ciągle żywić się kiczem to jakby cały czas leżeć i drapać się po dupie. Bez sensu, choć czasem może i fajnie.
Więc konkludując niekonkluzywności wszelakie, aha, jeszcze na przykład śmierć dziennikarstwa - no przecież dzisiaj każdy mógłby być dziennikarzem, każdego stać na refleksję na poziomie pogodynki, prezentera. I zresztą kwitną nam vlogi, blogi, śmogi. I pokochaliśmy je bardziej niż niejednego Durczoka i wielbłąda. To fajne, bo stajemy się trochę bardziej społeczni mimo wszystko dzięki temu, że się dzielimy, że każdego stać na to, żeby zrobić megaprymitywnego vloga o tym jak rozpakowuje kosiarkę, którą zamówił sobie przez internet. Naprawdę, to jest bardziej społeczne niż praca w fabryce konserw i spędzanie wieczorów przed telewizorem. I bardziej optymistyczne na przyszłość.
Dlatego nie jestem zdania, że wszyscy internetowi frustraci, vlogerzy od siedmiu boleści, zakupoholicy internetowi powinni wziąć się do roboty i iść na etat do korporacji, która wydzwania o każdej godzinie dnia i nocy, bo chce wcisnąć abonament, kredyt i "nową wspaniałą ofertę" - i, że tylko to daje wzrost pekabe. Wręcz przeciwnie, to z kreatywności małych ludków tworzą się potęgi, kiedyś pucybut stawał się przemysłowcem, dzisiaj byle vloger staje się celebrytą... No ale też cała masa opajęczona siecią małych twórców tworzy nowy produkt, nową społeczną pracę i sprzedaje ją, niby za darmo, a tak naprawdę za wszystko co bierze, czy jest w stanie wziąć w zamian. Wymiana, wolny dostęp to prawa tego rynku. Nowego rynku, który częściowo przenika się i będzie przenikał oraz przekładał na pekabe i pekaes(?), ale częściowo pewnie zakwitnie czymś nowym.
Dlaczego jednak, skoro każdy chce coś robić, to grzęźniemy w bagnie? O tym jednak już w następnej bajce.
czwartek, 16 maja 2013
Wyobrażone szczęście
Co ma ze sobą wspólnego szczęście, łatwizna, cierpienie i współczesna edukacja?
Wszystkiego jest za dużo, ludzi, problemów, emocji, informacji, możliwości, marzeń
i cierpimy tym inaczej niż kiedyś, a żyć próbujemy tak samo (niby), sprzedawać i kupować tak samo. Chcemy szczęścia, "chcemy cudu", i "nie chcemy się bez sensu snuć" czyli - jakoby, cierpienie w grę wchodzić nie mogło...
Z pewnego punktu widzenia wyobrażone szczęście to jednak więzienie. Więzienie myśli, bardzo niewiele oddające z tego, co może zaistnieć w życiu. Bo życie jak wiadomo potrafi zaskoczyć :). A wyobrażamy sobie tylko pewne statyczne sceny i scenerie pełne wyobrażonego dobra, jakie dostało się do naszych jaźni poprzez kulturową transfuzję, która przebiega przecież w zupełnie niehigienicznych warunkach zmarniałych, zanieczyszczonych wszelkim jadem społeczności.
Podobnie jest z pójściem na łatwiznę - zrobieniem dzisiaj tego samego co zrobiło się wczoraj, pomyśleniem tak samo o tym samym, zlekceważeniem tego, co się pojawia jeśli tylko się "dobrze przyjrzeć" i odegraniem znów roli dawno wyuczonej.
Wszystkie nasze małe przyzwyczajenia - wślizgiwanie się w potok fizycznego świata poprzez stare uprzedzienia - niewiara w to, że można ciasto, które się spaliło upiec bez spalenia - niewiara w możliwość wglądu do potoku rzeczywistości i liźnięcia go naszym myśleniem. Łatwizna, którą nam wpoili administracyjnie zawiadowcy stacji zwanych placówkami edukacyjnymi, macherzy rozdzielający różne dotacje i tym podobni. Te wszystkie glejty papierowe, które mają zaświadczać o tym, że niehybnie dane są nam wszelakie kompetencje a przedsięwzięcie, które firmują skazane jest na powodzenie.
Papierowe to jedno, mamy jednak jeszcze te psychiczne wybiegi, modne zwroty i powszechniki ludowego rozumu. Symbole, tego jak być, żeby być tak, jak inni wspaniali są, czyli najlepiej.
Co z tej łatwizny wynika? Cierpienie powielania i budzenia się co jakiś czas w panice. W niezmienności, w panice nie bycia tym, kim się niby jest (we własnej glowie-marzeniu). Ciągła rezygnacja z przebicia błony subiektywnego matrixa i wyjścia, do innego, do przepływu inności. Niby nie ma grzechu i lęku, że się będzie istotą marną, nie zasługującą na życie wieczne ale jest inny grzech i inne bycie marne. Nie ma świętych na słupach i pustyni ale są święci w telewizji, na modowym blogu i w reklamie. Są bogaci, są szefowie, są toczący swą karierę niby koło fortuny.
Grzeszni, bo brzydcy i niezdolni, niechciani przez życie, nieboscy nie otrzymamy możliwości aby być sobą, tak jak oni sobą są. Nie mając tego, co mają inni nie możemy być sobą! Do siebie wiedzie jedna tylko droga, droga zakupu jakiejś drobnej części kogoś innego. Relikwie. Współczesne relikwie mają postać skomplikowanych ćwiczeń charakteru, szczebli elitarnej edukacji, "dróg kariery" poprzez samobiczowania swojej niedoskonałej postaci i modlitewne zawierzenie w niewidzialne ręce dyplomowanych wiedzących i szkoleń. Czyli właściwie osiągnęliśmy coś, o czym marzyli święci - świętość na wyciągnięcie ręki. Relikwiarze krążą i sprzedają się jako standardowe spełnienie marzeń. Oto tragedia przeradza się w farsę, tępe cierpienie średniowiecza w rechocący obłęd konsumpcjonizmu?
Tymczasem taki mały przykład wywołuje we mnie lawinę przypuszczeń - otóż jacyś australijscy naukowcy wykazują, że zły humor poprawia nasz dostęp do informacji płynących ze środowiska, polepsza jakość pamięci o zdarzeniach a także wzmaga obiektywizm ocen jakim poddajemy innych. Dobry humor okazuje się być stanem umysłu podobnym halucynacji, więzi nas w naszej głowie, konserwuje schematy poznawcze, nawet nieświeżości naszych myśli. I co teraz? Niby mamy z zadowoleniem łykać to, co nam sprzedają wierząc w wyobrażone na podstawie reklam szczęście a jednak to nie działa. Zaczynamy majaczyć i jeśli nie mamy dość gotówki na operację plastyczną naszego życia - pojawia się zły humor, który jednak potrafi być dobrym doradcą :). Wkurzamy się dzisiaj o byle co, o czym to świadczy? Że nieźle musimy majaczyć w naszych życiach. Skoro tyle w nas fałszywej muzyki, to znaczy, że wiele do zrobienia.
Jak spełniać więc marzenia? W ruchu, w zmianie, w ciągłym napinaniu struny między bodźcem i reakcją ale nie dla przypływu adrenaliny, ale dla nabycia świadomości, że szczęścia ani dobrego samopoczucia nie posiądziemy na własność, nie jesteśmy właścicielami naszego życia i trzeba puścić nie tylko wodze fantazji, ale zaufać wszystkim strunom, żeby wybrzmiała melodia, bo jak mówi klasyk najlepsze randki z życiem nigdy nie są częścią planu.
Spełnianie marzeń to ich zmiana (to zmiana wyobrażeń?) ciągła i nieustępliwa. Wiedza, która w tym ma pomagać nie potrzebuje zapamiętania ani zapisania, potrzebuje - tak jak każda rzecz, której nie możemy skonsumować - miłości. Wiedza ludzka jest tak ułomna, krucha i nieporadna, że grożą jej wszelkie niebezpieczeństwa deformacji i niczego na świecie nie potrzebuje bardziej niż naszej miłości. Co jej jednak dajemy? Dajemy jej nasze perwersyjne powtórzenia, powielenia i jeszcze chcemy czerpać z tego przyjemność, chcemy to sprzedawać. Chcemy też kupować w nieskończoność małe odłamki, gromadzić małe kwadraciki i wyobrażać sobie jak układają się razem z tymi, których jeszcze teraz nie posiadamy, w przyszłości w piękny kwadratowy okrąg. Gdzie każdy kwadrat potwierdza idealnie kolistość.
Ale co właściwie z tej powyższej mowy kwiecistej wynika? Nie wiem. I dobrze się z tym czuję.
Wszystkiego jest za dużo, ludzi, problemów, emocji, informacji, możliwości, marzeń
i cierpimy tym inaczej niż kiedyś, a żyć próbujemy tak samo (niby), sprzedawać i kupować tak samo. Chcemy szczęścia, "chcemy cudu", i "nie chcemy się bez sensu snuć" czyli - jakoby, cierpienie w grę wchodzić nie mogło...
Z pewnego punktu widzenia wyobrażone szczęście to jednak więzienie. Więzienie myśli, bardzo niewiele oddające z tego, co może zaistnieć w życiu. Bo życie jak wiadomo potrafi zaskoczyć :). A wyobrażamy sobie tylko pewne statyczne sceny i scenerie pełne wyobrażonego dobra, jakie dostało się do naszych jaźni poprzez kulturową transfuzję, która przebiega przecież w zupełnie niehigienicznych warunkach zmarniałych, zanieczyszczonych wszelkim jadem społeczności.
Podobnie jest z pójściem na łatwiznę - zrobieniem dzisiaj tego samego co zrobiło się wczoraj, pomyśleniem tak samo o tym samym, zlekceważeniem tego, co się pojawia jeśli tylko się "dobrze przyjrzeć" i odegraniem znów roli dawno wyuczonej.
Wszystkie nasze małe przyzwyczajenia - wślizgiwanie się w potok fizycznego świata poprzez stare uprzedzienia - niewiara w to, że można ciasto, które się spaliło upiec bez spalenia - niewiara w możliwość wglądu do potoku rzeczywistości i liźnięcia go naszym myśleniem. Łatwizna, którą nam wpoili administracyjnie zawiadowcy stacji zwanych placówkami edukacyjnymi, macherzy rozdzielający różne dotacje i tym podobni. Te wszystkie glejty papierowe, które mają zaświadczać o tym, że niehybnie dane są nam wszelakie kompetencje a przedsięwzięcie, które firmują skazane jest na powodzenie.
Papierowe to jedno, mamy jednak jeszcze te psychiczne wybiegi, modne zwroty i powszechniki ludowego rozumu. Symbole, tego jak być, żeby być tak, jak inni wspaniali są, czyli najlepiej.
Co z tej łatwizny wynika? Cierpienie powielania i budzenia się co jakiś czas w panice. W niezmienności, w panice nie bycia tym, kim się niby jest (we własnej glowie-marzeniu). Ciągła rezygnacja z przebicia błony subiektywnego matrixa i wyjścia, do innego, do przepływu inności. Niby nie ma grzechu i lęku, że się będzie istotą marną, nie zasługującą na życie wieczne ale jest inny grzech i inne bycie marne. Nie ma świętych na słupach i pustyni ale są święci w telewizji, na modowym blogu i w reklamie. Są bogaci, są szefowie, są toczący swą karierę niby koło fortuny.
Grzeszni, bo brzydcy i niezdolni, niechciani przez życie, nieboscy nie otrzymamy możliwości aby być sobą, tak jak oni sobą są. Nie mając tego, co mają inni nie możemy być sobą! Do siebie wiedzie jedna tylko droga, droga zakupu jakiejś drobnej części kogoś innego. Relikwie. Współczesne relikwie mają postać skomplikowanych ćwiczeń charakteru, szczebli elitarnej edukacji, "dróg kariery" poprzez samobiczowania swojej niedoskonałej postaci i modlitewne zawierzenie w niewidzialne ręce dyplomowanych wiedzących i szkoleń. Czyli właściwie osiągnęliśmy coś, o czym marzyli święci - świętość na wyciągnięcie ręki. Relikwiarze krążą i sprzedają się jako standardowe spełnienie marzeń. Oto tragedia przeradza się w farsę, tępe cierpienie średniowiecza w rechocący obłęd konsumpcjonizmu?
Tymczasem taki mały przykład wywołuje we mnie lawinę przypuszczeń - otóż jacyś australijscy naukowcy wykazują, że zły humor poprawia nasz dostęp do informacji płynących ze środowiska, polepsza jakość pamięci o zdarzeniach a także wzmaga obiektywizm ocen jakim poddajemy innych. Dobry humor okazuje się być stanem umysłu podobnym halucynacji, więzi nas w naszej głowie, konserwuje schematy poznawcze, nawet nieświeżości naszych myśli. I co teraz? Niby mamy z zadowoleniem łykać to, co nam sprzedają wierząc w wyobrażone na podstawie reklam szczęście a jednak to nie działa. Zaczynamy majaczyć i jeśli nie mamy dość gotówki na operację plastyczną naszego życia - pojawia się zły humor, który jednak potrafi być dobrym doradcą :). Wkurzamy się dzisiaj o byle co, o czym to świadczy? Że nieźle musimy majaczyć w naszych życiach. Skoro tyle w nas fałszywej muzyki, to znaczy, że wiele do zrobienia.
Jak spełniać więc marzenia? W ruchu, w zmianie, w ciągłym napinaniu struny między bodźcem i reakcją ale nie dla przypływu adrenaliny, ale dla nabycia świadomości, że szczęścia ani dobrego samopoczucia nie posiądziemy na własność, nie jesteśmy właścicielami naszego życia i trzeba puścić nie tylko wodze fantazji, ale zaufać wszystkim strunom, żeby wybrzmiała melodia, bo jak mówi klasyk najlepsze randki z życiem nigdy nie są częścią planu.
Spełnianie marzeń to ich zmiana (to zmiana wyobrażeń?) ciągła i nieustępliwa. Wiedza, która w tym ma pomagać nie potrzebuje zapamiętania ani zapisania, potrzebuje - tak jak każda rzecz, której nie możemy skonsumować - miłości. Wiedza ludzka jest tak ułomna, krucha i nieporadna, że grożą jej wszelkie niebezpieczeństwa deformacji i niczego na świecie nie potrzebuje bardziej niż naszej miłości. Co jej jednak dajemy? Dajemy jej nasze perwersyjne powtórzenia, powielenia i jeszcze chcemy czerpać z tego przyjemność, chcemy to sprzedawać. Chcemy też kupować w nieskończoność małe odłamki, gromadzić małe kwadraciki i wyobrażać sobie jak układają się razem z tymi, których jeszcze teraz nie posiadamy, w przyszłości w piękny kwadratowy okrąg. Gdzie każdy kwadrat potwierdza idealnie kolistość.
Ale co właściwie z tej powyższej mowy kwiecistej wynika? Nie wiem. I dobrze się z tym czuję.
Subskrybuj:
Posty (Atom)