środa, 18 grudnia 2013

Papież i bezdomni

Do Papieża przyszli trzej bezdomni na urodziny, a może trzej papieże przyszli do bezdomnego, nie pamiętam co te media plotły... Bowiem w tym samym drugie ucho nasłuchiwało jak jakiś prezydent szafuje miliardami na budowę tego czy owego w jakimś kraju krasno-dziarskim, a inny buduje tamę na jakimś odległym kontynencie za miliardy. A przy tym wszyscy pytani szepczą, że te przedsięwzięcia to tylko przykrywka do prania i wykręcania pieniędzy. No ale nie ważne, nic co doczesne nie ważne jest dla maluczkich szeptaczy mimo obezwładniającej demokracji...

Do Papieża przyszli, przybieżeli, a mi się przypomniało, że był taki bezdomny do którego sam się pofatygował duch jego czasów, mianowicie w osobie własnej Aleksander Wielki. A bezdomny ten, no cóż - ni stąd ni zowąd się na tegoż ducha czasów wypiął. Dając tym samym do zrozumienia, że bezdomność to nie jedynie nieporadność, brak pracy, niezdolność do niej. A być może sam rdzeń ciemnej strony cywilizacji. Tworzy ona normy samozadowolenia i standardy punktowe, które wykluczają jednych a nagradzają innych. Matury, tresury, umowy i zapomogi, granty i fanty. Jedni z upodobaniem lgną do wszystkiego dzięki plastyczności swoich norm i charakterów a inni zwani dziś mniej przedsiębiorczymi są jakby mniej przylepni. Jedni spadają masłem na dół zawsze, inni na cztery nogi, więc się jedni odkleić już od dna nie mogą gdy tymczasem koledzy podskakują niczym rącze sarny i daniele swoje masło eksponując na twarzy(?).

Diogenes nie widział we współczesnych mu Ateńczykach ludzi choć sam siebie nazywał psem, nie widział w ich napuszonym konsumpcyjnym życiu, w którym dzielą między siebie zaszczytne i mniej zaszczytne miejsca i przywileje - nie widział tam tego, co w człowieku sensowne. Może miał depresję, może miał rację. Może to zresztą dobra bajka jak wszystko, a wierzyć jedynie należy jaśnieoświeconym menedżerom wyższego stopnia w nowe standardy pracy... Działo się to przecież parę tysięcy lat temu. Niemniej z przekazów wiadomo, że jego rozumienie tego, co dobre nie pozwalało mu pogodzić się z tym, co dla wielu było zwyczajnym życiem - z całym tym tańcem ludzkim podczas którego wbrew pieśniom o demokracji ludzie najczęściej bez pamięci o standardach rozszarpują sobie wspólny torcik a w sercach im gra - kto silniejszy! A potem każdy spokojnie idzie pełnić w społeczeństwie swoją rolę, rolę dumnego prokuratora swoich spraw.

niedziela, 14 lipca 2013

Swastyka - wciąż aktualny symbol szczęścia

Tak się zastanawiam...

W czym niby ludzkości potrzebne jest, że będę biegał po blokowisku i wciskał ludziom kredyty, goniony prowizją od wcisku?

Musimy to robić, bo marketingowcy zmierzyli, że Firma na tym skorzysta...

Już nie zrozumiemy dlaczego ludzie szli zabijać podludzi, bo sami żyjemy w paranoi, gdzie najważniejsze jest złudzenie zadowolenia, nawet nie samo zadowolenie. Swastyka, pradawny symbol szczęśliwości, zadowolenia bardzo pasuje do obietnic jakie snują macherzy marketingu, psychologowie reklamy i sprzedaży. Symbole ułudy pewnie od zawsze wymierzone były w tych, co nie mogą sami się uszczęśliwić, nie mogą nawet pojąć czym jest szczęście, tym bardziej rozkochują się w prostych złudzeniach tegoż. Złudzenie to narkotyk, część człowieczeństwa jednostki zawsze czuje, że "to nie to", jednak wtedy druga część tym bardziej musi prowadzić zatwardziały bój o złudzenie.

Taki jest mechanizm faszyzmu, kapitalizmu, komunizmu, patriotyzmu... Taki sam jest mechanizm kupowania, objadania się, nadużywania, bycia na pokaz, sprzedawania, marzenia o bogactwie o byciu lepszym, byciu silniejszym, podziwianym, nagradzanym. Przy okazji niszczy się i depcze zdrowe relacje, zdrowe projekty, możliwości i środowisko innych ludzi i bytów. Można to nazwać, jeśli się jeszcze wierzy w jakieś wartości głupotą. Głupota jest przykrością, tworzy jednak swoje symbole, potem zabija. Chęć działania głupich jest tym silniejsza im bardziej niedorzecznego złudzenia zmuszają się bronić. Przymus jest więc dzieckiem pierwotnej głupoty, tam gdzie rządzi przymus wcześniej czy później głupota zaczyna zabijać. Jeśli nie zabija tego, co jest, to na pewno zabija to, co mogłoby być.

Przymus maksymalizacji korzyści i minimalizacji strat jest jakimś fantazmatem totalitaryzmu, nie jest to żadna ekonomia racjonalna bo ani korzyści, ani straty w świecie ludzkim nie są racjonalne, ani tak totalnie projektowalne jak chcą rynki. Tylko moralne czyny: tworzenie dobrych szkół, wyrównywanie szans, niewykluczanie ludzi, których się nie rozumie ale znajdowanie wspólnego języka w celu dzielenia się inspiracjami owocują w ludzkich społecznościach rozwojem. Wcale nie te, które każą zamykać szkoły, wprowadzać bez końca nowe opłaty, wykluczać słabych, żeby silni maksymalizowali zyski.

Ekonomia korzyści kapitałowych bazuje na przestarzałych marzeniach. Przestarzałych złudzeniach, jakie mieli np. hitlerowcy podbijając świat. Ich projekt zakładał wielką Firmę niemiecką dającą obietnice karier, ścieżki rozwoju w zamian za poświęcenie i oddanie swych pracowników. Kult kariery narodowej pod logiem szczęśliwości. Piekna fatamorgana, która wciąż obecnie odbija się rykoszetem od mózgów bezbronnych młodych ludzi pozostających na wykluczonym marginesie (a może już nie tylko), którzy nie zaznali w swoim życiu od swojego bliższego i dalszego otoczenia zbyt wielu moralnych czynów. Projektują więc potrzebę rozwoju w potrzebę siły. Potrzebę siły wyrażają dostępnymi sobie środkami i wzorami.

Faszystami stajemy się wszyscy, bo obiecano nam kwadratowe szczęście swastyki. Żydzi, Ormianie, Romowie, chorzy też wypadli swego czasu poza konkurencję, tak jak dzisiaj bezrobotni bez doświadczenia, bez poczucia własnej wartości, bez biegłej obsługi, komunikatywności, motywacji, gotowości... Gotowość - nowa swastyka. Musisz być gotowy, skończony niczym symbol, obiecywać Firmie same korzyści a rynkom opłacalność. Innym ludziom imponować swoją mocą, a sobie nie sprawiać problemu w pokonywaniu szczebli kariery.

Najgorsze nie jest to, że Amerykanie podsłuchują wszystkich, ale że wciąż wydaje im się to najwyższą koniecznością. Tak samo jak koniecznym wydaje się milionom ludzi oszukiwanie i kłamanie w celu "bycia lepszym" od Innych. Pogoń za byciem lepszym niż to, czego się nie wie, to stanowczy ruch przeciwko wrażliwości i możliwościom twórczym czyli zwykły brutalny faszyzm.

środa, 5 czerwca 2013

Wolny dostęp - argumenty

Głównym problemem dzisiaj jest to, że każdy coś chce robić. Tak. Tak uważam, w przeciwieństwie do garniturowych ekonomów z radia i teleczegotam. Oni uważają, że bezrobocie, że nieróbstwo, że niedorozwój i niewzrost pekabe. A ja uważam inaczej. Taki jestem mądry.

Dlaczego współczesna ekonomia się wali? Bo nie ma wzrostu. Ot tautologia na miarę homo sapię. Potrzebny wzrost. Ale jaki wzrost, czego wzrost? Ponieważ sobie pstrykam namiętnie i wnikam w fotografię to widzę, że każdy teraz robi dobre zdjęcia, każdy robi je jak chce, coraz lepszym sprzętem, z coraz lepszymi pomysłami. W Azji, na Filipinach, Gruzji, Syberii, wszędzie ludzie robią fajne zdjęcia i dzielą się nimi (oczywiście każdy by chciał zarabiać ale nie w takim systemie przecież jak obecnie, ale o tym zaraz).
Nie tylko chodzi o zdjęcia. Zresztą, kiedy widzę zdjęcia, które wygrywają jakieś megakonkursy, a nawet małe konkursy to mam wrażenie, że różnią się od innych syberyjskich i filipińskich, oraz polskowiejskich tylko tym, że eksploatują jakieś telewizyjno-przaśne tematy, niczym innym, a już na pewno nie wartością artystyczną. No ale znowu nie o tym... Bo to samo tyczy się innych dziedzin. Powstaje tak wiele świetnej, inspirującej i ciekawej po prostu muzyki, że gdybym miał kupować płyty od soniego to chyba nie wiem co... Zjełczałyby mi uszy.

To na przykładzie muzyki najlepiej widać, że współczesna ekonomia nie ma sensu. Technologia idzie do przodu w tym sensie, że coraz większej liczbie ludzi umożliwia wyrażanie twórcze. Tymczasem telemolochy sprzedawać chcą tego samego jak najwięcej, dlatego kreują kicz za kiczem i kiczem dopychają jakby my gęsi do tuczenia... A my nie gęsi, swój język mamy, swoją twórczą wyobraźnię. Choć oczywiście każdy by chciał sprzedawać... No ale nie o tym! Zresztą kicz nie jest zły, ale nie samym kiczem na boka człowiek żyje! W czasach biblijnych był chleb, jako wszelkie tło wszelkich wydarzeń, teraz jest kicz jako parafraza chleba. Mówić jednak ciągle o chlebie i ciągle żywić się kiczem to jakby cały czas leżeć i drapać się po dupie. Bez sensu, choć czasem może i fajnie.

Więc konkludując niekonkluzywności wszelakie, aha, jeszcze na przykład śmierć dziennikarstwa - no przecież dzisiaj każdy mógłby być dziennikarzem, każdego stać na refleksję na poziomie pogodynki, prezentera. I zresztą kwitną nam vlogi, blogi, śmogi. I pokochaliśmy je bardziej niż niejednego Durczoka i wielbłąda. To fajne, bo stajemy się trochę bardziej społeczni mimo wszystko dzięki temu, że się dzielimy, że każdego stać na to, żeby zrobić megaprymitywnego vloga o tym jak rozpakowuje kosiarkę, którą zamówił sobie przez internet. Naprawdę, to jest bardziej społeczne niż praca w fabryce konserw i spędzanie wieczorów przed telewizorem. I bardziej optymistyczne na przyszłość.

Dlatego nie jestem zdania, że wszyscy internetowi frustraci, vlogerzy od siedmiu boleści, zakupoholicy internetowi powinni wziąć się do roboty i iść na etat do korporacji, która wydzwania o każdej godzinie dnia i nocy, bo chce wcisnąć abonament, kredyt i "nową wspaniałą ofertę" - i, że tylko to daje wzrost pekabe. Wręcz przeciwnie, to z kreatywności małych ludków tworzą się potęgi, kiedyś pucybut stawał się przemysłowcem, dzisiaj byle vloger staje się celebrytą... No ale też cała masa opajęczona siecią małych twórców tworzy nowy produkt, nową społeczną pracę i sprzedaje ją, niby za darmo, a tak naprawdę za wszystko co bierze, czy jest w stanie wziąć w zamian. Wymiana, wolny dostęp to prawa tego rynku. Nowego rynku, który częściowo przenika się i będzie przenikał oraz przekładał na pekabe i pekaes(?), ale częściowo pewnie zakwitnie czymś nowym.

Dlaczego jednak, skoro każdy chce coś robić, to grzęźniemy w bagnie? O tym jednak już w następnej bajce.

czwartek, 16 maja 2013

Wyobrażone szczęście

Co ma ze sobą wspólnego szczęście, łatwizna, cierpienie i współczesna edukacja?

 Wszystkiego jest za dużo, ludzi, problemów, emocji, informacji, możliwości, marzeń
i cierpimy tym inaczej niż kiedyś, a żyć próbujemy tak samo (niby), sprzedawać i kupować tak samo. Chcemy szczęścia, "chcemy cudu",  i "nie chcemy się bez sensu snuć" czyli - jakoby, cierpienie w grę wchodzić nie mogło...

 Z pewnego punktu widzenia wyobrażone szczęście to jednak więzienie. Więzienie myśli, bardzo niewiele oddające z tego, co może zaistnieć w życiu. Bo życie jak wiadomo potrafi zaskoczyć :). A wyobrażamy sobie tylko pewne statyczne sceny i scenerie pełne wyobrażonego dobra, jakie dostało się do naszych jaźni poprzez kulturową transfuzję, która przebiega przecież w zupełnie niehigienicznych warunkach zmarniałych, zanieczyszczonych wszelkim jadem społeczności.

 Podobnie jest z pójściem na łatwiznę - zrobieniem dzisiaj tego samego co zrobiło się wczoraj, pomyśleniem tak samo o tym samym, zlekceważeniem tego, co się pojawia jeśli tylko się "dobrze przyjrzeć" i odegraniem znów roli dawno wyuczonej.
 Wszystkie nasze małe przyzwyczajenia - wślizgiwanie się w potok fizycznego świata poprzez stare uprzedzienia - niewiara w to, że można ciasto, które się spaliło upiec bez spalenia - niewiara w możliwość wglądu do potoku rzeczywistości i liźnięcia go naszym myśleniem. Łatwizna, którą nam wpoili administracyjnie zawiadowcy stacji zwanych placówkami edukacyjnymi, macherzy rozdzielający różne dotacje i tym podobni. Te wszystkie glejty papierowe, które mają zaświadczać o tym, że niehybnie dane są nam wszelakie kompetencje a przedsięwzięcie, które firmują skazane jest na powodzenie.
 Papierowe to jedno, mamy jednak jeszcze te psychiczne wybiegi, modne zwroty i powszechniki ludowego rozumu. Symbole, tego jak być, żeby być tak, jak inni wspaniali są, czyli najlepiej.

 Co z tej łatwizny wynika? Cierpienie powielania i budzenia się co jakiś czas w panice. W niezmienności, w panice nie bycia tym, kim się niby jest (we własnej glowie-marzeniu). Ciągła rezygnacja z przebicia błony subiektywnego matrixa i wyjścia, do innego, do przepływu inności. Niby nie ma grzechu i lęku, że się będzie istotą marną, nie zasługującą na życie wieczne ale jest inny grzech i inne bycie marne. Nie ma świętych na słupach i pustyni ale są święci w telewizji, na modowym blogu i w reklamie. Są bogaci, są szefowie, są toczący swą karierę niby koło fortuny.
 Grzeszni, bo brzydcy i niezdolni, niechciani przez życie, nieboscy nie otrzymamy możliwości aby być sobą, tak jak oni sobą są. Nie mając tego, co mają inni nie możemy być sobą! Do siebie wiedzie jedna tylko droga, droga zakupu jakiejś drobnej części kogoś innego. Relikwie. Współczesne relikwie mają postać skomplikowanych ćwiczeń charakteru, szczebli elitarnej edukacji, "dróg kariery" poprzez samobiczowania swojej niedoskonałej postaci i modlitewne zawierzenie w niewidzialne ręce dyplomowanych wiedzących i szkoleń. Czyli właściwie osiągnęliśmy coś, o czym marzyli święci - świętość na wyciągnięcie ręki. Relikwiarze krążą i sprzedają się jako standardowe spełnienie marzeń. Oto tragedia przeradza się w farsę, tępe cierpienie średniowiecza w rechocący obłęd konsumpcjonizmu?

 Tymczasem taki mały przykład wywołuje we mnie lawinę przypuszczeń - otóż jacyś australijscy naukowcy wykazują, że zły humor poprawia nasz dostęp do informacji płynących ze środowiska, polepsza jakość pamięci o zdarzeniach a także wzmaga obiektywizm ocen jakim poddajemy innych. Dobry humor okazuje się być stanem umysłu podobnym halucynacji, więzi nas w naszej głowie, konserwuje schematy poznawcze, nawet nieświeżości naszych myśli. I co teraz? Niby mamy z zadowoleniem łykać to, co nam sprzedają wierząc w wyobrażone na podstawie reklam szczęście a jednak to nie działa. Zaczynamy majaczyć i jeśli nie mamy dość gotówki na operację plastyczną naszego życia - pojawia się zły humor, który jednak potrafi być dobrym doradcą :). Wkurzamy się dzisiaj o byle co, o czym to świadczy? Że nieźle musimy majaczyć w naszych życiach. Skoro tyle w nas fałszywej muzyki, to znaczy, że wiele do zrobienia.

 Jak spełniać więc marzenia? W ruchu, w zmianie, w ciągłym napinaniu struny między bodźcem i reakcją ale nie dla przypływu adrenaliny, ale dla nabycia świadomości, że szczęścia ani dobrego samopoczucia nie posiądziemy na własność, nie jesteśmy właścicielami naszego życia i trzeba puścić nie tylko wodze fantazji, ale zaufać wszystkim strunom, żeby wybrzmiała melodia, bo jak mówi klasyk najlepsze randki z życiem nigdy nie są częścią planu.
 Spełnianie marzeń to ich zmiana (to zmiana wyobrażeń?) ciągła i nieustępliwa. Wiedza, która w tym ma pomagać nie potrzebuje zapamiętania ani zapisania, potrzebuje - tak jak każda rzecz, której nie możemy skonsumować - miłości. Wiedza ludzka jest tak ułomna, krucha i nieporadna, że grożą jej wszelkie niebezpieczeństwa deformacji i niczego na świecie nie potrzebuje bardziej niż naszej miłości. Co jej jednak dajemy? Dajemy jej nasze perwersyjne powtórzenia, powielenia i jeszcze chcemy czerpać z tego przyjemność, chcemy to sprzedawać. Chcemy też kupować w nieskończoność małe odłamki, gromadzić małe kwadraciki i wyobrażać sobie jak układają się razem z tymi, których jeszcze teraz nie posiadamy, w przyszłości w piękny kwadratowy okrąg. Gdzie każdy kwadrat potwierdza idealnie kolistość.

Ale co właściwie z tej powyższej mowy kwiecistej wynika? Nie wiem. I dobrze się z tym czuję.

poniedziałek, 13 maja 2013

A teraz z zupełnie innej beczki - o Pracy jako takiej.

Jako wiecznie bezrobotny, leniwy acz pazerny (m.in. na przemyślenia) oczywiście codziennie dokonuję szeregu racjonalizacji swojego położenia życiowego w celu zmniejszenia poczucia deprywacji społecznej.
Miejsce zaszczytne należy się w tych moich zabiegach nie czemu innemu, ale refleksji nad fenomenologią pracy w jej zjawianiu się w społeczeństwie, czyli dookoła.

Praca, mianowicie, po pierwsze zasadza się na owym zjawisku rynkowym odpowiadania na potrzeby ludzi. Słowem - sprzedajemy to, czego chcą ludzie. A czego chcą? No chcą cukru dajmy na to. Więcej cukru w cukrze, cukru w czipsach, cukru w kotletach, w batonach, w keczupie, w śmietanie, w sałacie, chcą mieć pałera po prostu. Rozsadzać ramy, przenosić góry, spalać ostatnie z ostatnich trupich odłogów jakichśtam przedpotopowych trucheł roślinnych, jechać na tym do bólu i zajadać się cukrem, mieć polukrowane stosunki i wizerunki, żeby inni widzieli jak są wspaniali, lepsi, że się niczym nie przejmują i jadą, są szczęśliwi niczym dzieci! Właśnie dzieci, oto wdzięczny rynek zbytu. Pragnienia dzieci są nieskończone, multiplikują się w ich nieświadomych umysłach tak łatwo i spontanicznie jakby jakiś szalony szczep bakterii-matki, która zaraziła nas grzechem pierworodnym pragnienia cukru-szczęścia. W każdym podobno czai się dziecko-bakteria z jej dziwacznym ograniczonym wyobrażeniem szczęścia jako morza cukru. Gdzie szczęście niczym pot spływa obficie i nawilża każdy ruch nasz na planecie. Dziecko szczęścia. Bakteria-matka. Praca jako społeczna konwencja nie jest wcale taką, jaką przedstawiają nam ją ideolodzy i fetyszyści zadowolenia z siebie. Ekonomiści czyli kapłanii wielkiej religii, brygadziści nadzorujący budowę wielkich piramid z cukru mogą się jednak mylić? Jak patologiczny umysł może posunąć się do takiej tezy?

Otóż wydaje mi się - czyli co jakiś czas wśród bezkresu nicnierobienia na białej karcie mej duszy zjawia się myśl, że jesteśmy jak piromani-strażacy. Tak bezrefleksyjnie, w sposób kompulsywny i niepowstrzymany tworzymy patologie, z którymi później staramy się bezskutecznie walczyć, że nie omija ta skłonność bynajmniej tego, co czyni wolnym a więc samej pracy jako takiej. Już jej istota wciąż opierająca się o przymus dzielenia działania na produkty jest maszynerią produkującą cierpienie i nieszczęście. Przede wszystkim chodzi mi o rynek usług oczywiście, chociaż wszystkie przedmioty przeżywają ostatnio fazę redukcji do absurdu marketingowego - psują się z byle powodu, wyglądają tandetnie i groteskowo niczym kotlety z cukru, a do tego nowe modele pojawiają się szybciej niż nadążamy zauważyć, że coś mamy.

A co z usługami? Usługi - jakże wdzięczne słowo. Ze szkolnictwem, służbą... jakąkolwiek? Jakie potworki-produkty tutaj mogą powstawać. Cukrowe baby gadają z ekranu, tym samym cukrem zapchane kolejne widowiska, i watą cukrowo-papierową wypełnione obietnice rozwoju umieszczone w instytucjach. Ropa i cukier, czarne i białe. Chcieć to móc. Oto człowiek. Chce więc sobie bierze-daje i "jeszcze się tym szczyci" - na tym polega praca. Na wypychaniu pustką czyli maksymalizacji zysku. Bo praca to zysk ale... przecież zysk to dług, bo to zawsze pewna przyszłość. Uprawa roślin daje zysk tylko jeśli rośliny mają przed sobą przyszłość. Czy możliwy jest świat bez roślin, albo bez "robienia przyszłości" w ogóle. Jaką daje przyszłość budowniczemu wznoszenie piramidy z cukru? Ostatnio w pewnym filmie pojawił się cytat z Rollo Maya:

"Depression is the inability to construct a future."

Depresja to kryzys,
także  kryzys ekonomiczny, bo ekonomia to zarządzanie zyskiem i długiem - czyli przyszłością.

Więc jeśliś dumny, ze swojego urobku i żeś się nie narobił bo cukru napchał komuś - wiedz, że jesteś tym, co piramidę stawia truchłu jakiegoś faraona (na co komu ona?), a duma to tylko podwyższony w twojej krwi cukier, puste białe, choć może słodkie, ale niesmakiem w ustach kończące się... co?