poniedziałek, 13 maja 2013

A teraz z zupełnie innej beczki - o Pracy jako takiej.

Jako wiecznie bezrobotny, leniwy acz pazerny (m.in. na przemyślenia) oczywiście codziennie dokonuję szeregu racjonalizacji swojego położenia życiowego w celu zmniejszenia poczucia deprywacji społecznej.
Miejsce zaszczytne należy się w tych moich zabiegach nie czemu innemu, ale refleksji nad fenomenologią pracy w jej zjawianiu się w społeczeństwie, czyli dookoła.

Praca, mianowicie, po pierwsze zasadza się na owym zjawisku rynkowym odpowiadania na potrzeby ludzi. Słowem - sprzedajemy to, czego chcą ludzie. A czego chcą? No chcą cukru dajmy na to. Więcej cukru w cukrze, cukru w czipsach, cukru w kotletach, w batonach, w keczupie, w śmietanie, w sałacie, chcą mieć pałera po prostu. Rozsadzać ramy, przenosić góry, spalać ostatnie z ostatnich trupich odłogów jakichśtam przedpotopowych trucheł roślinnych, jechać na tym do bólu i zajadać się cukrem, mieć polukrowane stosunki i wizerunki, żeby inni widzieli jak są wspaniali, lepsi, że się niczym nie przejmują i jadą, są szczęśliwi niczym dzieci! Właśnie dzieci, oto wdzięczny rynek zbytu. Pragnienia dzieci są nieskończone, multiplikują się w ich nieświadomych umysłach tak łatwo i spontanicznie jakby jakiś szalony szczep bakterii-matki, która zaraziła nas grzechem pierworodnym pragnienia cukru-szczęścia. W każdym podobno czai się dziecko-bakteria z jej dziwacznym ograniczonym wyobrażeniem szczęścia jako morza cukru. Gdzie szczęście niczym pot spływa obficie i nawilża każdy ruch nasz na planecie. Dziecko szczęścia. Bakteria-matka. Praca jako społeczna konwencja nie jest wcale taką, jaką przedstawiają nam ją ideolodzy i fetyszyści zadowolenia z siebie. Ekonomiści czyli kapłanii wielkiej religii, brygadziści nadzorujący budowę wielkich piramid z cukru mogą się jednak mylić? Jak patologiczny umysł może posunąć się do takiej tezy?

Otóż wydaje mi się - czyli co jakiś czas wśród bezkresu nicnierobienia na białej karcie mej duszy zjawia się myśl, że jesteśmy jak piromani-strażacy. Tak bezrefleksyjnie, w sposób kompulsywny i niepowstrzymany tworzymy patologie, z którymi później staramy się bezskutecznie walczyć, że nie omija ta skłonność bynajmniej tego, co czyni wolnym a więc samej pracy jako takiej. Już jej istota wciąż opierająca się o przymus dzielenia działania na produkty jest maszynerią produkującą cierpienie i nieszczęście. Przede wszystkim chodzi mi o rynek usług oczywiście, chociaż wszystkie przedmioty przeżywają ostatnio fazę redukcji do absurdu marketingowego - psują się z byle powodu, wyglądają tandetnie i groteskowo niczym kotlety z cukru, a do tego nowe modele pojawiają się szybciej niż nadążamy zauważyć, że coś mamy.

A co z usługami? Usługi - jakże wdzięczne słowo. Ze szkolnictwem, służbą... jakąkolwiek? Jakie potworki-produkty tutaj mogą powstawać. Cukrowe baby gadają z ekranu, tym samym cukrem zapchane kolejne widowiska, i watą cukrowo-papierową wypełnione obietnice rozwoju umieszczone w instytucjach. Ropa i cukier, czarne i białe. Chcieć to móc. Oto człowiek. Chce więc sobie bierze-daje i "jeszcze się tym szczyci" - na tym polega praca. Na wypychaniu pustką czyli maksymalizacji zysku. Bo praca to zysk ale... przecież zysk to dług, bo to zawsze pewna przyszłość. Uprawa roślin daje zysk tylko jeśli rośliny mają przed sobą przyszłość. Czy możliwy jest świat bez roślin, albo bez "robienia przyszłości" w ogóle. Jaką daje przyszłość budowniczemu wznoszenie piramidy z cukru? Ostatnio w pewnym filmie pojawił się cytat z Rollo Maya:

"Depression is the inability to construct a future."

Depresja to kryzys,
także  kryzys ekonomiczny, bo ekonomia to zarządzanie zyskiem i długiem - czyli przyszłością.

Więc jeśliś dumny, ze swojego urobku i żeś się nie narobił bo cukru napchał komuś - wiedz, że jesteś tym, co piramidę stawia truchłu jakiegoś faraona (na co komu ona?), a duma to tylko podwyższony w twojej krwi cukier, puste białe, choć może słodkie, ale niesmakiem w ustach kończące się... co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz